Mija właśnie czterdzieści lat, odkąd w kinie zawiązał się pewien epokowy pakt przestrzenny. Klatka schodowa, sofa w dużym pokoju, schowki i szafy, cicha przedmiejska ulica, weranda – oddzielnie to tylko następujące po sobie elementy scenografii, ale już uchwycone razem zaczynają współtworzyć charakterystyczną topografię opresji. Napędzają ruch po kilku krzywych – od samochodu do garażu, od garażu do bielizny rozwieszonej na sznurku, od prania do stołu kuchennego. Trajektoria ruchu mordercy wyznacza granicę przeżycia. Nagle wszystkie bezpieczne punkty orientacyjne tracą na znaczeniu – sąsiada nie ma w domu, latarnie uliczne gasną, zamki w samochodzie w magiczny sposób nie chcą się zatrzasnąć. Moglibyśmy jeszcze spróbować wystrzelić się w kosmos, ale to też nie dałoby nam stuprocentowej pewności, że Michael Myers nie ukrył się w zbiorniku na paliwo.
I właśnie to mistrzowskie wyczucie przestrzeni było jednym z głównych czynników odpowiedzialnych za sukces "Halloween" Johna Carpentera. Intuicja, że największy lęk budzi to, co mijamy codziennie w drodze po bułki i masło, pozwoliła zamienić skromniutki budżet w prawdziwą machinę reorganizującą kolektywną wyobraźnię lat 80. i 90. Postać Michaela Myersa – sapiącego milczka w białej masce i kombinezonie roboczym – doskonale wyzyskiwała kontekst podmiejskiej ciasnoty, zaglądania w cudze okna i niesienia plotek na długich językach sąsiadów. Michael to przecież jeden z tych podwórkowych creepów, którzy na radosne "Dzień dobry!" odpowiadają gburowatym mamrotaniem, a potem długo łypią na nas wzrokiem spod kaszkietu, paląc szluga i ugniatając w łapie papierową kulkę. Z kolei na dopiętym pod szyję wizerunku Jamie Lee Curtis – czyli filmowej Laurie Strode – ufundowano wielką slasherową figurę "final girl": tej rozważnej, której udaje się uniknąć śmierci z rąk maczystowskiego Zła Wcielonego, ale tylko dzięki pomocy innej opresji – Strażnika Kobiecej Cnoty. Wiadomo też, że wszystkie sequele i rebooty oryginalnego "Halloween" próbowały się bawić w racjonalizowanie i dookreślanie, co zawiodło je wprost do piekła scenariuszowej głupoty.
Dlatego wieści, że nowa odsłona serii pójdzie w zupełnie innym kierunku, mocno zaostrzyły fanowskie apetyty. Producenci (wśród nich sam Carpenter) – wyraźnie zainspirowani sukcesem "Tego" Andresa Muschiettiego – podjęli strategiczną decyzję o odcięciu przeszłości grubą kreską, czyli w praktyce – o wymazaniu ostatnich 40 lat wzlotów i upadków (bardziej jednak upadków) Myerowskiej franczyzy. "Halloween" Davida Gordona Greena jest więc bezpośrednią kontynuacją filmu z 1978 roku. I – jak każdy udany sequel albo remake – bazuje na inteligentnej syntezie dwóch elementów: łączy hołd dla estetyki pierwowzoru ze świadomością specyficznego kontekstu, w którym obraz Carpentera mógł się narodzić i który współkształtował wszystkie jego słabości i wypaczenia. Domyka także to, co niedomknięte, ale bez zbędnego racjonalizowania. Myers pozostaje Myersem – uosobieniem czystego, mechanicznego zła, bez jasnych motywacji i profilu psychologicznego – i jest to jasne jak dwa razy dwa równa się cztery już od pierwszych scen filmu.
Te zostały z kolei oparte na wyrazistych kontrapunktach przestrzennych. "Halloween" otwiera widok na szpital Smith's Grove – sterylnie czysty, z wielkim dziedzińcem wyłożonym białymi płytami, gdzie wąskie żółte prostokąty zakreślają obszar spacerowy dla pacjentów. W odwiedziny do Myersa przyjeżdża para dziennikarzy – z archiwum śledczego wydobyli starą maskę psychopaty i na taki lep próbują go nakłonić do zwierzeń. Próżny trud – Boogeyman milczy, konsekwentnie odmawia wejścia w sferę symboliczną, zadowalając się kamiennym trwaniem bez słów i działania. I nagle ta klaustrofobiczna, wąska przestrzeń gwałtownie się rozszerza w scenie ucieczki ze szpitalnego konwoju, znamionując powrót do estetyki klasycznego "Halloween". Nowoczesne kamery, opaski i białe kitle ustępują miejsca nieprzeniknionej ciemności, ciszy i punktowym światłom. W takim otoczeniu Myers puchnie jak dynia z nowej czołówki filmu – napełnia się żądzą mordu, kamera na powrót przykleja się do jego pleców i w powolnych rajdach rejestruje kolejne akty terroru w sennym miasteczku Haddonfield.
Takich czytelnych nawiązań czy nawet dosłownych cytatów z pierwszego"Halloween" znajdziemy u Greena całe multum. Na tej podstawie łatwo zadowolić się wnioskiem, że filmowa samoświadomość i potrzeba ciągłego składania hołdów przykryły brak dobrego scenariusza. W moim odczuciu nie jest to jednak takie proste – powrót retro estetyki i szał cytowania tylko uwypuklają ewolucję, jaką w ciągu ostatniej dekady przeszło samo kino gatunków, w szczególności zaś nowoczesny (post)horror. Ostatnie "Halloween" nie czerpie już swojej energii z perwersyjnego podglądania śmierci, ale w interesujący sposób zmaga się z własną spuścizną. Na piedestale nie stawia psychopaty, lecz Jamie Lee Curtis zrzucającą balast najważniejszej "final girl" w historii kina. Laurie Strode jest tu Słońcem, wokół którego obracają się wszystkie pomniejsze filmowe planety. Po ataku Myersa z psychopatą łączy ją perwersyjna więź i obopólna chęć mordu – kobieta żyje w izolacji, przygnieciona traumą, po dwóch rozwodach i z ograniczonym kontaktem z dorosłą córką i nastoletnią wnuczką. Bardziej niż dawną pilną uczennicę przypomina weterana wojny w Wietnamie – codziennie ćwiczy strzelanie, nosi się zgrzebnie i praktycznie, w domu zainstalowała pułapki, tajne przejścia, reflektory, dziesiątki kamer. Rodzina ma ją za wariatkę, bo przecież czasy diametralnie się zmieniły – więcej nastolatków ginie w szkolnych strzelaninach niż z rąk seryjnych morderców. Konfrontacja z Myersem będzie nieunikniona, nawet jeśli ataki skupią się początkowo na nowym, młodszym pokoleniu, traktującym wszelkie zagrożenia z charakterystyczną dla nowoczesności zdystansowaną ironią.
Czasy może więc są i inne, jednak "Halloween" – wciąż to samo. Slashery nadal formatują naszą zbiorową wyobraźnię w określonym kierunku – kobiety zawsze są tutaj ofiarami polowania, a ratunek przynosi dopiero wejście w świat patriarchalnych norm i zobowiązań. Dlatego Green i Curtis muszą z tą klasyczną formą zawalczyć, wyemancypować nie tyle konkretną grupę czy płeć, ale same reguły gatunku – coś, co nie byłoby możliwe na samym początku drogi, bez nabrania tej krytykowanej przez wielu samoświadomości własnego miejsca w historii. I moim zdaniem ta trudna operacja przebiegła nad wyraz pomyślnie – "nowe" bez zgrzytu nachodzi na "stare", udowadniając jednocześnie, że dobry sequel potrafi być krótki i treściwy. Nieco bałaganiarski, miejscami naiwny scenariusz także mieści się w typowej dla gatunku normie, a luki i absurdy umykają przed wartką akcją i nostalgiczną estetyką. To mądry środek, którym podąża ostatnio wiele średnio i niskobudżetowych horrorów – łączyć styl z metakomentarzem, upodmiotowić bohaterów, nie odcinać się od rzeczywistości, szanować historię. Ale pamiętać również, że podstawowe klucze są tylko trzy – to przestrzeń, ruch i mord. Dwa kroki w przód, dwa kroki w tył, gardło przybite do ściany, trup w szafie, biała maska na podjeździe u sąsiadów. Taki to już, drodzy malkontenci, perwersyjny styl. Ukochany styl – i basta!
Moja ocena:
7
Marcin Stachowicz
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?